Słowenia to przede wszystkim góry. A jak góry to kręte drogi z zapierającymi dech w piersiach widokami. Fajnie jest zdobywać góry siedząc na motocyklu. My „zdobyliśmy” przełęcz Vrśić (1611 m npm) Mangart (ponad 2000 m npm) i Vrata (?). Odwiedziliśmy Lublanę , Kranj ,Bovec ,Triest i słoweńskie wybrzeże. Spacerowaliśmy bulwarami Bledu, przeciskaliśmy się w ciasnych uliczkach Piranu i Izoli, błądziliśmy nocą w zakamarkach starego Triestu. Odwiedziliśmy Planicę gdzie dzieciarnia mogła zjechać z mamuciej skoczni Velicanka na czymś w stylu pontonu, lądując po kilkunastu metrach lotu na potężnym materacu. Kąpaliśmy się w ciepłym Adriatyku, w alpejskim jeziorku z dziką plażą we Włoszech i lodowatych nurtach rzeki Sava pod Lublaną. Piliśmy espresso, cappuccino i kakao (dostępne w każdej słoweńskiej knajpie) delektując się alpejskim krajobrazem. Wieczorami raczyliśmy się winem ( ach słoweński SLADKI MUSKAT!) lub ichniejszym piwem LAŚKO przypominającym w smaku popłuczyny po myciu podłogi w browarze. Żarliśmy cievapcici, włoską pizzę a w miarę jak budżet się kurczył, konserwy z czymś co przypominało fasolkę po bretońsku. Nigdzie fasola z puchy nie smakuje tak wspaniale jak na leśnym parkingu z widokiem na Triglav. W Bovecu codziennie rano wychodząc z namiotu , podziwialiśmy Alpy Julijskie . Taki widok lepiej odmula niż najmocniejsze espresso. W ciągu 13 dni przejechaliśmy 3200 km , a najdłuższy dzienny przebieg ,w czasie powrotu, przekroczył 600 km. 33 letnia „cegła ” z koszem , z 4 osobową załogą i stertą bagaży spisała się znakomicie nawet na 25% pojazdach. Teraz tylko kilkutygodniowa terapia u psychologa aby dojść do siebie i przystosować się do codziennego kieratu.